Książki, które czytam najchętniej to thrillery, kryminały, horrory… Po obyczajówki wszelkiego rodzaju raczej w ogóle nie sięgam. Bo przecież w sumie po co? Ani się tam przesadnie dużo nie dzieje, emocji jak na turnieju szachowym. Jednak, gdy zobaczyłam okładkę debiutanckiej powieści Emily Koch „Czy umrę, nim się zbudzę?” i przeczytałam jej opis, postanowiłam spróbować. Na szczęście nie zawiodłam się.
„Czy umrę, nim się zbudzę?”
Wszyscy są przekonani, że Alex nigdy nie wybudzi się ze śpiączki. Gdy jego rodzina rozważa odłączenie go od respiratora, a przyjaciele radzą jego dziewczynie, by zaczęła spotykać się z kimś innym, chłopak nie może nic zrobić, chociaż doskonale wie, co się dzieje dokoła. Wkrótce zaczyna podejrzewać, że wypadek, przez który znalazł się w szpitalu, nie był wynikiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Co gorsza, winny nadal przebywa na wolności i stanowi zagrożenie nie tylko dla Alexa. Chłopak, wracając do wydarzeń z przeszłości i wykorzystując pozostałe zmysły, próbuje odkryć, kto próbował go zabić, i ochronić najbliższych, zanim pozwolą mu odejść…
Tak, dobrze rozumiecie o czym jest ta książka. To historia chłopaka, który jest całkowicie unieruchomiony, a jednak czuje, myśli, czasami nawet widzi. Niestety, wie o tym tylko on. Wszyscy inni są pewni, że jest już po prostu warzywem. Po takim wstępie byłam już pewna, że muszę tę książkę przeczytać. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
Jak już wiecie, nie jestem wytrawnym czytelnikiem, który w ostatnich latach przeczytał wszystko, co wydano w tym gatunku. Wiecie też, że ten gatunek nie należy do moich ulubionych. Nie wiecie jednak, że mam momenty, kiedy wiem, że potrzebuję się wzruszyć. Zwykle w takich momentach włączam „Titanica” albo „Pearl Harbor”. Tym razem jednak „Czy umrę, nim się zbudzę?” wystarczyło w zupełności.
Trudne warunki
Zacznę od tego, że autorka miała świetny pomysł. Nieczęsto spotykałam się z taką fabułą, a prowadzenie narracji z perspektywy chłopaka uwięzionego w swoim ciele i do tego jeszcze przykutego do łóżka w jednym pomieszczeniu, to nie lada wyzwanie. Jak to zrobić, żeby nie zanudzić czytelnika na śmierć? Autorka po części zna na to pytanie odpowiedź. Mówię „po części”, bo niestety w książce zdarzają się momenty, kiedy historia po prostu najzwyczajniej w świecie się dłuży i wlecze niemiłosiernie. Najgorszym elementem dla mnie jest fascynacja głównego bohatera wspinaczką. Ten sport stanowi duży element powieści, w mojej opinii za duży. Stanowczo zbyt wiele opisów przewija się przez te 336 stron. Niemniej rozumiem, że o akcję chwilami mogło być po prostu ciężko.
Momenty zwątpienia miałam niestety głównie w pierwszej części książki. W dużej mierze oczekiwałam, że sam dramat głównego bohatera przyciągnie mnie bardzo mocno. Alex jednak bardzo dobrze sobie radził w tym swoim stanie i trudno mi było wczuć się w jego sytuację. Był po prostu zbyt spokojny. Za mało było w nim frustracji. Za mało przerażenia. Wiem, że wydarzenia w książce dzieją się już jakiś czas po wypadku, jednak nie wyobrażam sobie aż takiego spokoju. Mam wrażenie, że autorka nie była w stanie do końca popłynąć.
Porusza, przygnębia, chwilami bawi
Żeby jednak nie wyszło na to, że mam same uwagi. Tak wcale nie jest. Mniej więcej w 1/3 powieść się rozkręca. Przestoje zdarzają się już wtedy bardzo rzadko, a atmosfera się zagęszcza. Pojawia się wątek kryminalny, który – powiem szczerze – pochłonął mnie do tego stopnia, że końcówkę łyknęłam na raz. A to chyba o czymś świadczy.
Takiego rozwiązania przewodniej zagadki, czyli jak doszło do wypadku Alexa, kompletnie się nie spodziewałam. W sumie sama nie wiem, dlaczego. Ostatnie strony to już w ogóle emocjonalny kocioł, w którym autorka w końcu pokazała, że potrafi poruszyć czytelnika. Nie zdradzę Wam oczywiście zakończenia, bo ja do końca nie byłam pewna, jak cała historia się potoczy.
Wiedzcie jednak, że przy tej książce będą momenty, kiedy uśmiech nie zejdzie Wam z twarzy, ale może przytrafić się też łezka płynąca po policzku.
Comments are closed.