Nadszedł czas na kilka słów o wrześniowym pudełku GlossyBox. Dotarł do mnie dzień przed ShinyBoxem, ale kompletnie nie mogłam się zabrać za wpis o nim. Nie jest to wbrew pozorom związane z marnym poziomem boxa, ale raczej z moim ogólnym chciejstwem (a raczej jego brakiem). BTW – widziałyście moją listę rzeczy do zrobienia jesienią? Jeżeli nie, koniecznie zajrzyjcie! Wracam jednak do tematu, czyli co znalazłam we wrześniowym GlossyBoxie.

Co w środku?

Maska do ciała – błoto z Morza Martwego (SeeSee). Ten produkt sprawił, że pudełko było naprawdę bardzo ciężkie. Jego też jestem najbardziej ciekawa, bo trochę boję się, co wyjdzie z mojego nakładania błotka na ciało. A P. boi się jeszcze bardziej.
Olej lniany (mokosh). O. I ta miła buteleczka sprawiła mi bardzo dużo radości. Mam ogromną nadzieję, że zrobi bardzo dobrze moim włosom i skórze głowy. Zobaczymy. Zobaczymy.
Nude Sensation – podkład upiększający (IsaDora). Kolor jest nawet niezły, ale niestety ta pojemność… Miniaturka jest tak bardzo mini, że aż żal patrzeć.
Odżywka regenerująca do włosów (Beaver Professional). Odżywek ci u nas dostatek, ale taka mini wersja na pewno przyda się na wyjazdy. Daję jej plusa w ciemno za obietnicę wydobycia świetlistości i blasku z mojego koloru.
Boracay Body Cream (Clarena). Kolejna niewielka miniaturka, która nie do końca mnie zadowala. Krem do ciała w tak małej pojemności starczy mi może na jedno użycie (no, może na dwa). Stanowczo za mało, żeby porządnie przekonać się, czy produkt jest zadowalający. Ale jak mówię, da radę na jakiś wyjazd.
Także tego. Pudełko jakie jest każdy widzi. Nic mi nie urwało, ale nie załamało mnie też doszczętnie. Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii. Wiem, że było sporo innych wersji pudełka. Może Wam trafiło się coś ciekawszego?
 

5 komentarzy