Rozpoczęła się druga połowa 2018 roku, a ja zorientowałam się, że w zasadzie w ogóle przestałam czytać. Wiecie, jak to jest – praca, dom, praca, dom, gdzieś tam blog, kanał na YouTube, bujo, seriale i czasem konsola. O książkach w ogóle zapomniałam. A lubię myśleć o sobie, jako o osobie, która dużo czyta. Tylko problem w tym, że w ostatnich latach to jedno wielkie kłamstwo. Aż mi się samej nie chce w to wierzyć, bo dawniej potrafiłam przeczytać w ciągu roku kilkadziesiąt (i to raczej bliżej 50 niż 10) pozycji. A teraz? Skończyłam właśnie czytać pierwszą w tym roku książkę. Tak, PIERWSZĄ. Jaką? „Nigdy się nie dowiesz” autorstwa S. R. Masters. I mam nadzieję, że to dopiero początek bardzo dobrej zmiany w moim życiu.

Nigdy się nie dowiesz

Czas bywa przerażający, kiedy zwraca się na niego uwagę.

Ten cytat zapadł mi w pamięć i siedzi do tej pory, a książkę skończyłam czytać już dwa dni temu. Czy to dobry znak? Myślę, że tak. Żeby móc Wam to wytłumaczyć, powinnam cofnąć się jednak do samego początku.

Historia pewnej przyjaźni

„Nigdy się nie dowiesz” opowiada bowiem o grupie znajomych z czasów dzieciństwa. W 1997 roku chodzili do różnych szkół, ale wakacje spędzali w tym samym mieście – Blythe. Każde z nich miało inny charakter, oczekiwało od życia czegoś innego. Jednak mimo tych różnic lubili spędzać wspólnie czas, coś ich do siebie ciągnęło. W małej mieścinie nie było zbyt wielu rozrywek, więc wymyślali je sobie sami. Jedną z nich była gra, w której główną rolę odgrywały wskazówki. Porównanie do podchodów ma sens. Nazywała się jednak „Poświęcenie” i to ona będzie w całej historii odgrywała dużą rolę.

Adeline, Jen, Steve, Rupesh i Will po kilkunastu latach rozłąki umawiają się na spotkanie. Do baru przychodzi tylko czworo z nich. Dlaczego Will się nie pojawił, chociaż potwierdził swoją obecność? To właśnie odpowiedź na to pytanie próbujemy znaleźć na blisko 500 stronach książki autorstwa S. R. Masters. Dodatkowym haczykiem jest fakt, że podczas wspólnego ogniska sprzed lat Will zapowiedział, że chce zostać seryjnym mordercą i zabić trzy osoby. A w roku, w którym to zrobi, zniknie na całe 12 miesięcy. Czy to właśnie nastąpiło? Tego Wam nie powiem.

Teraz zagramy w Poświęcenie. Kto przegra, ten ginie…

Zabiję troje nieznajomych. A wy będziecie wiedzieli, że to ja. Tym sposobem wszyscy będziemy połączeni. Na zawsze.

Kiedy nastoletni Will mówi o tym, że zostanie seryjnym mordercą, przyjaciele traktują to jako żart: niepoważne przechwałki na koniec gorącego lata, młodzieńcza fantazja, wakacyjne wygłupy. Ale Adeline nie może się oprzeć wrażeniu, że za tymi słowami kryje się coś złowieszczego.
Piętnaście lat później Adeline wraca do Blythe na spotkanie dawnej paczki – tyle że Will się na nim nie zjawia. Wspominając dawne czasy, rozmawiają także o zabójczych planach przyjaciela. Nie jest im jednak do śmiechu, kiedy odkrywają, że w okolicy zmarły niedawno dwie osoby, a okoliczności ich śmierci wydają się znajome. Tylko oni wiedzą, że są dokładnie takie, jak opisał to niegdyś Will.
Gdy grupa dawnych przyjaciół próbuje odnaleźć Willa, dociera do nich, że ten wciąga ich w niebezpieczną grę nawiązującą do jednej z zabaw z wakacji sprzed lat. Tyle że tym razem stawką jest ich życie…

Nigdy się nie dowiesz

Bardzo nierówna fabuła

Powiem Wam jednak, że książka składa się z dwóch przeplatających się segmentów. Jeden dotyczy wydarzeń z przeszłości i opowiada kolejne etapy historii skupiając się na różnych bohaterach. I ten segment jest dużo słabszy. Niestety, fragmenty z przeszłości kompletnie nie wciągają, dłużą się i momentami sprawiają, że ma się ochotę po prostu zasnąć nad lekturą. Natomiast drugi segment, ten teraźniejszy, poprowadzony jest z perspektywy Adeline, w pierwszej osobie. Widać wyraźnie, że autor dużo lepiej radzi sobie z taką konwencją. Czyta się to dobrze, nie ma aż takich przestojów akcji.

Sama koncepcja fabuły i pomysł na to, żeby skupić się na połączeniu przeszłości z teraźniejszością jest naprawdę dobry. Powiem szczerze, że pierwsze kilkadziesiąt stron łyknęłam przy pierwszym posiedzeniu, jednak mniej więcej od połowy tempo zaczęło dramatycznie spadać, środek fabuły sprawiał wrażenie lekko naciąganego i niepotrzebnie przedłużanego. Zabrakło akcji, zabrakło emocji, zabrakło napięcia, które przecież są konieczne w thrillerze. Miałam momenty, kiedy po prostu przelatywałam stronę wzrokiem, bo przydługie sceny nic kompletnie nie wnosiły do historii.

Na szczęście ostatnie kilkadziesiąt stron ponownie wróciło na dobre tory. Nie tak dobre, jak sam początek, ale lepsze, niż środek. Wątki powoli zaczęły się wyjaśniać i – co najważniejsze – pojawił się twist, którego się kompletnie nie spodziewałam. Oczywiście, podejrzewam, że dla wytrawnych czytelników zaskoczenie było żadne, ale dla mnie – zaskoczenie było spore. Bałam się, że historia jednak będzie przewidywalna do bólu, a tak się nie stało.

Czyli dla kogo?

Książka będzie bardzo dobra dla osób, które lubią płynące wolno historie, które nie rozwijają się zbyt szybko. Bohaterowie przedstawiani są bez pośpiechu, a duży nacisk położony jest na pokazanie relacji w grupie.

Wracając jednak do samego początku i cytatu, który przytoczyłam. Po przeczytaniu tej książki naszła mnie taka myśl, że żyję sobie z dnia na dzień, robię swoje, mam jakieś plany. Ale w zasadzie mam już prawie 30 lat i ten czas zleciał nie wiadomo kiedy. Nie myśli się o tym na co dzień. Muszę przyznać, że skłoniło mnie to do zastanowienia nad tym, co mogę zrobić, żeby za kolejnych dziesięć lat nie stwierdzić, że mam 40 lat i czas przeleciał mi między palcami. Chciałabym bardziej świadomie podchodzić do życia i wyciągnąć z niego jeszcze więcej.

I właśnie za tym tęskniłam. Nawet z książki, która nie do końca spełniła moje oczekiwania, mogę wyciągnąć jakąś naukę na przyszłość. Może mnie skłonić do przemyśleń. To jest magia książki.

Dziękuję wydawnictwu Burda Książki za udostępnienie książki do recenzji.

 


1 Comment